„Funny Games” i zielony placek na słono

Przyszła pora na zmierzenie się z krwistą porcją filmowego kunsztu, jednym z integralnych składników mojego kinowego nałogu, osobistym początkiem kompulsywnego pochłaniania ruchomych obrazków. „Funny Games” to jeden z tych filmów w stosunku do których jestem absolutnie NIEobiektywna.
Jeśli jest już mowa o TYM filmie, nie obędzie się bez wspominek. Miałam może 14 lat a moją mekką, do której pielgrzymowałam kilkakrotnie każdego tygodnia, była wypożyczalnia Beverly Hills Video. Przy czym słowo „video” nie było retro smaczkiem, ale naczelnym nośnikiem z którego korzystałam. Na DVD patrzyłam jak dzieci PRL-u na pomarańcze. Pewnego dnia, na notorycznie okupowanej przeze mnie półce z kolorowymi grzbietami oznaczonymi logo Gutek Film, wypatrzyłam film, który od tamtego dnia obejrzałam kilkanaście razy. Pamiętam jeden z tych wieczorów (lub poranków), kiedy na ekranie po raz kolejny wyskakiwały dwa wielkie czerwone słowa „FUNNY GAMES”. Spokojnie sącząca się z głośników muzyka klasyczna gwałtownie ucinana koszmarnym wrzaskiem zapowiadała półtorej godziny gwałtu na psychice made by Haneke. Wtedy przyszła moja mama i z nieudolnie ukrywanym niepokojem w głosie zapytała mnie: „Ola, dlaczego oglądasz ten film tak często?”
„Nie wiem, mamo, bo mi się podoba” odpowiedziałam.
„Ale dlaczego?”
„Nie wiem”
Dzisiaj zadaję sobie to pytanie raz jeszcze. I tym razem przynajmniej spróbuję na nie odpowiedzieć.

Zaczyna się sielankowo, ale nasza intuicja to bestia cwana i spostrzegawcza, więc wiemy od początku. Wiemy i czekamy, a każda minuta oczekiwania i każda minuta wyjęta z życia idealnej rodziny przygotowuje nas na przyjście Najgorszego. Haneke buduje napięcie niespotykanie intensywne i niezbadane. To nie jest to napięcie, które znamy z filmów z wybuchami i pościgami. To też nie napięcie, które zwiastuje nadejście koszmarnej japońskiej dziewczynki z zasłoną czarnych włosów. Te stany automatycznego, fizycznego podkręcenia rytmu serca, to uczucie znajome i w przewrotny sposób przyjazne. A w filmach genialnego Austriaka nie ma miejsca na nic przyjaznego. On swój niepowtarzalny klimat tka w ciszy, w załamaniach normalności, w nieznanych odgałęzieniach ludzkiego umysłu. W świecie w którym najgroźniejszymi wrogami człowieka są jego najbliżsi, ludzie których mija codziennie na ulicy, albo po prostu on sam.
Mam nieodparte wrażenie, że w większości swoich filmów Haneke, chce uświadomić nam coś, przed czym bronimy się rękami i nogami przez całe życie. Mianowicie to, że ludzkie życie nie ma dokładnie żadnej wartości. W „Benny’s Video”, „Siódmym kontynencie”. „Czasie wilka” wreszcie w „Funny Games” ramy rzeczywistości, perfekcyjnie przyswojone zachowania, kod postępowania są dekonstruowane i niszczone. Świat który nas stwarza przestaje istnieć, a my razem z nim. Przychodzi czas, kiedy konwenanse przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, przychodzi człowiek, który patrzy na świat w zupełnie inny od nas sposób. Człowiek, którego rzeczywistość nie jest ujęta w żadne ramy ani ograniczenia. Boga, państwa, rodziny nie ma. Jest tylko ten człowiek, który zadaje sobie pytanie: „czym jestem, jeśli nie ma całej reszty?”
„Funny Games” składa się z wyekstraktowanej przemocy, kontestuje jej wszechobecność, ale o tym mówili już wszyscy i wątpię, czy byłoby mnie stać na coś oryginalnego. Dla mnie ten film jest przede wszystkim obrazem wdzierającym się w najbardziej skrywane, nieznane, odrzucane zakamarki duszy. Według mnie jego autor to, najtrafniejszy, docierający najgłębiej egzystencjalista naszych czasów.

Dodatkowym czynnikiem dodającym wyjątkowości temu obrazowi jest jego remake. Stany zjednoczone, 10 lat później. Ten sam reżyser kręci ten sam film, scena w scenę, ujęcie w ujęcie. z innymi aktorami, scenariuszem zmienionym tylko na tyle, na ile trzeba było, aby nadążyć za współczesnymi realiami. Te zmiany to, jeśli się nie mylę, raptem 3 dodatkowe ujęcia, które uwzględniły istnienie telefonów komórkowych, które 10 lat wcześniej nie były tak popularne.
2 lata temu podczas ENH miałam okazję obejrzeć obydwa filmy dzień po dniu. To doświadczenie uświadomiło mi, że ten film jest perfekcyjny. Ten pierwszy. Drugi jest mistrzowską kopią, ale nie mówią w nim po niemiecku, a to, jak się okazuje, ma duże znaczenie.

P.S.
Mój skarb, jedyny dystrybuowany w Polsce stary „Gutkowy” VHS z austriacką wersją; dumnie stoi na półce i czeka na powrót zabytkowego odtwarzacza.

Dlaczego zielony placek?

„- Eva… to znaczy pani Berlinger mnie przysłała. Właśnie gotuje…I skończyły jej się jajka. Może pani pożyczyć?
– Oczywiście. Ile potrzebuje?
– Cztery.
– Cztery? Do czego?
– Słucham?
– Do czego? Do czego jej jajka?
– Co gotuje? Nie mam pojęcia.”

Ja myślę, że gotowała zielony placek 😉 Właśnie dlatego.

Ja, jak zwykle, musiałam wprowadzać jakieś ulepszenia i eksperymenty, dlatego mój placek – w smaku przepyszny – w konsystencji był odrobinę zbyt… rzadki. Niech pozostanie więc plackiem eksperymentalnym. Wy uczcie się na cudzych błędach i nie dolewajcie żadnego mleka do ciasta, bo ono rozrzedzi się i tak, w połączeniu z wilgotną cukinią i cebulą.
I nie wpuszczajcie do domu panów w białych rękawiczkach. Nawet jeśli idą w zaparte, twierdząc, że przysyła ich sąsiadka…

SKŁADNIKI:

4 jaja, 30-40 dag cukinii, cebula, 15 dag wędzonego boczku, 12 dag żółtego ostrego sera, 18 dag mąki (1i1/4 szklanki) płaska łyżeczka proszku do pieczenia, ¼ szklanki oleju, sól, pieprz, masło do formy

WYKONANIE:


Cebulę, cukinię i ser zetrzeć na tarce, boczek pokroić w kostkę. Delikatnie i ostrożnie oddzielić żółtka o białek. Mąkę wymieszać z proszkiem do pieczenia oraz szczyptą soli i pieprzu, zmiksować z olejem i żółtkami. Dodać warzywa, ser i boczek. Delikatnie połączyć z pianą z białek. Przełożyć do natłuszczonej żaroodpornej formy. Piec ok. godziny w temperaturze 180°C.
Można podać z sosem, np. pomidorowym, zrobionym z pomidorów w puszce, lub jakimś innym, wedle uznania. Można też jeść na zimno.

1 komentarz do “„Funny Games” i zielony placek na słono

Dodaj komentarz